Jak już wiecie, szachy zawsze były obecne w moim domu.
Najmłodszy syn kontynuuje swoją pasję i obecnie zdobywa normy na tytuł arcymistrza. Grał też jako reprezentant w lidze czeskiej i niemieckiej. I właśnie o jednym z wyjazdów do Berlina chcę Wam opowiedzieć.
W grudniu 2013 roku syn miał kolejny mecz w niemieckiej lidze. Zaproponował, żebym pojechała do Berlina razem z nim. Pomyślałam, że chętnie się do Berlina przejadę. Doszłam do wniosku, że najlepszym sposobem dotarcia na miejsce będzie jazda nocnym pociągiem, co już miałam wypróbowane i sprawdzone wcześniej, jadąc na kongres neurologiczny.
Wyjazd miał być w sobotę, w niedzielę partia i od razu po partii powrót do domu, więc na nocny pociąg akurat byśmy zdążyli.
Poszłam na dworzec kupić bilety. A tu niespodzianka. Brak biletów. Okres przedświąteczny i wszystkie wyprzedane.
Nie pozostało nic innego, jak jechać samochodem. Nie byłby to duży problem, gdyby nie to, że przed 2 dniami odebrałam auto prosto z salonu i nie czułam się jeszcze w nim pewnie.
Trochę obawiałam się tej jazdy, bo nowy samochód, śnieżna zima, dzień krótki, więc i czeka nas jazda nocna…
Ale cóż było robić. Syn musiał dostać się do Berlina. Sam nie chciał jechać, bo powinien być wypoczęty przed ważną grą.
Wyruszyliśmy więc samochodem. Jechało się bardzo dobrze i sprawnie. Nie wiedzieliśmy nawet, kiedy znaleźliśmy się przed Berlinem. Spytałam więc syna, gdzie jest umówiony i dokąd konkretnie mamy się udać.
Syn wysłał sms z wiadomością do organizatora, że już dojeżdżamy. Sądziliśmy, że ktoś wyjedzie po nas w umówione miejsce, aby doprowadzić nas do hotelu.
Nic bardziej mylnego. W odpowiedzi dostaliśmy adres, czyli nazwę ulicy i hotelu.
No pięknie. Nie mieliśmy jeszcze Internetu w telefonie, nie mieliśmy GPS, ani nawet mapy…
Pędzimy autostradą w kolumnie samochodów, zjazdy, rozjazdy, jedziemy wybierając kierunek do centrum. Nawet nie było możliwości zatrzymać się. Żadnej stacji benzynowej nie znaleźliśmy w pobliżu, żeby zapytać lub kupić mapę.
Tak wjechaliśmy do miasta. Zobaczyłam, że zbliżamy się do Charlottenbura. Oznaczało to, że przejechaliśmy już praktycznie całe miasto i zaraz będziemy gdzieś z niego wyjeżdżać.
Postanowiliśmy zjechać do miasta i tam zatrzymać się i pomyśleć, co zrobić. Może dojechać metrem na podaną ulicę?
Zaparkowaliśmy na ulicy. Wyszłam z samochodu, zaczęłam pytać przechodniów o ulicę, na którą mamy dojechać.
Niestety nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Pytamy kolejnych przechodniów – to samo. Wreszcie jedna z osób powiedziała nam, że niedaleko jest księgarnia, w której możemy kupić mapę. Może jest jeszcze otwarta. Poszliśmy. Na szczęście była otwarta. Zakupiliśmy plan Berlina.
Wtedy poprosiłam sprzedawcę, aby na mapie zaznaczył nam miejsce, w którym obecnie się znajdujemy i ulicę, do której mamy dojechać.
Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie wjechaliśmy do miasta, bo nasz hotel był blisko drogi wjazdowej do Berlina. Tylko trzeba było o tym wiedzieć. Ale jakoś teraz już trafimy.
Syn, z mapą na kolanach kierował, którędy jechać i tak dotarliśmy na miejsce.
Tam czekał na nas już organizator, któremu nie przyznaliśmy się, że nie mamy GPSa i że z dużym problemem trafiliśmy na miejsce.
Następnego dnia syn grał partię (wygrał) i po południu ruszyliśmy zadowoleni w drogę powrotną. Możecie się łatwo domyślić, co zakupiłam zaraz po powrocie. Oczywiście GPS, które to urządzenie posiadali już wszyscy napotkani kierowcy.
Organizator z pewnością wierzył, że też go mamy, dlatego podał tylko nazwę ulicy.
Kolejny wyjazd na ligę do Berlina to była już sama przyjemność. Mając GPS mogliśmy sobie pozwolić na zwiedzanie miasta, spacery, zdjęcia przy Bramie Brandenburskiej. Do hotelu już wracaliśmy z łatwością.
Podróże kształcą.