Dziś opowiem Wam o tym, jak pisałam pracę doktorską. Zapewne nie wszyscy mieli takie problemy, na jakie ja napotkałam w drodze po stopień naukowy – doktora nauk medycznych. Jest przynajmniej co wspominać…
Było to w latach 80-tych, w czasie pracy w Klinice Neurologii. Być może nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie… No właśnie. Zaraz Wam opowiem.
Centralny Szpital Kliniczny, w którym mieściła się (i nadal mieści) klinika neurologii, powstał w roku 1975 i większość asystentów była dość młoda. W tym samym czasie dwie osoby, oprócz mnie, pisały prace doktorskie. Promotorem wszystkich naszych rozpraw był nasz ówczesny kierownik kliniki.
Temat mojej pracy został ustalony. Jako że szpital był na Śląsku, środowisku bardzo zanieczyszczonym, mój temat był adekwatny do sytuacji: „Wpływ rozpuszczalników organicznych na układ nerwowy i czynność bioelektryczną mózgu”. Badałam wtedy pracowników nieistniejącej już dzisiaj fabryki farb i lakierów, narażonych na mieszaninę rozpuszczalników organicznych, zwłaszcza benzenu, toluenu i ksylenu. Drugą grupę stanowiła tak zwana grupa kontrolna, czyli osoby nienarażone.
Pisanie pracy w tamtych czasach wyglądało inaczej, niż teraz. O pewnych problemach i trudnościach pisałam już wcześniej, opowiadając o wyjeździe na kongres neurologiczny w Pradze i przygotowaniu pracy, którą tam przedstawiałam. Nie było komputerów, drukarek, ksera, pendrivów i innych nośników pamięci. Prace pisało się na maszynie. Przy każdej poprawce, nawet zwykłej literówce, trzeba było przepisać od nowa całą stronę.
Piśmiennictwo zbierałam jeżdżąc do bibliotek, robiąc odbitki. Musiałam także udać się do Głównej Biblioteki Lekarskiej (GBL) w Warszawie, zamówić odbitki, które następnie przysyłane były na umówiony adres. Do recenzentów każdy udawał się osobiście, nawet na drugi koniec Polski, wioząc ze sobą wydrukowaną pracę, a nie tak jak teraz, wysyłając ją mailem.
Zaczęły zbliżać się wakacje, a my mieliśmy już prace mocno zaawansowane i termin obrony był zaplanowany na jesień. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po powrocie z wakacji dowiedzieliśmy się, że kierownik naszej kliniki nie wrócił i nie zamierza wracać z zagranicy! Były to takie czasy, że wielu z naszych kolegów zostawało za granicą, wybierając tak zwaną wolność. Zrobił tak i nasz promotor. Zostawił nas z naszymi pracami doktorskimi, przed obroną, a obrona bez promotora nie może się odbyć. Co więc teraz będzie? Zgłosiliśmy ten problem na uczelni. Na szczęście udało się znaleźć rozwiązanie – przydzielono nam promotorów zastępczych. W moim przypadku był to profesor, kierownik Katedry Fizjologii naszej uczelni.
I tu pojawiły się wątpliwości… Czy nowy promotor zaakceptuje temat i całą pracę, czy jednak uzna, że obszar badawczy jest zły, praca napisana nie tak, i najlepiej byłoby zacząć nowy temat od początku? Takie były nasze przemyślenia i wątpliwości. I strach, bo rozpoczynanie wszystkiego od początku to nie tylko mnóstwo pracy, ale i opóźnienie zaplanowanego terminu obrony.
Mieliśmy jednak szczęście i nasze prace zostały zaakceptowane. Oczywiście, trzeba było nanieść pewne poprawki – coś dopisać, jakąś myśl rozszerzyć, inaczej ująć, zinterpretować, podsumować. To jednak było znacznie łatwiejsze niż rozpoczynanie pracy od nowa. Kiedy wszystkie poprawki zostały naniesione, nasze prace trafiły do recenzentów. Został też wyznaczony nowy termin obrony, która miała odbyć się w budynku naszej uczelni.
Nadszedł w końcu ten dzień. Przybyła komisja, promotor, recenzenci i zaproszeni goście (obrona jest publiczna). W pewnym momencie, już w trakcie mojego wystąpienia, wszedł na salę młody mężczyzna, z dość dużą torbą na ramieniu, która wzbudziła mój niepokój i zainteresowanie. Usiadł na końcu sali i cały czas notował… Kto to jest? Po co robi notatki? Jakiś redaktor? Pisze jakieś sprawozdanie? Może zaskoczy mnie na koniec jakimiś pytaniami, czy jakimś dziwnym zachowaniem? Było to dla mnie dość stresujące. Mimo strachu, obrona przebiegła bardzo sprawnie i uzyskałam stopień doktora nauk medycznych!
Gdy wszyscy już mi gratulowali, podszedł do mnie także ten podejrzany mężczyzna, który budził taki niepokój. Podszedł, pogratulował i powiedział: „Ja przyszedłem zobaczyć, jak wygląda obrona, bo sam mam swoją za miesiąc…”.
Jaki był rezultat naszych obron? Cała trójka lekarzy, a właściwie 3 lekarki, uzyskałyśmy stopnie doktora nauk medycznych i w niedługim czasie zostałyśmy adiunktami w naszej klinice. Dotychczas, w całej klinice było tylko 3 adiunktów, po jednym na każdym z odcinków.
Gdy dołączyłyśmy do tego grona, na moim odcinku nagle okazało się, że jest 3 adiunktów! Dotychczas pacjenci, pytając na odcinku o adiunkta pytali – czy jest pani adiunkt?
I to wystarczało. Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi, gdyż był tylko jeden adiunkt.
Po naszych nominacjach, pacjenci nadal pytali – czy jest pani adiunkt, a na to koleżanka, młody adiunkt, z uśmiechem pytała: „Ale która? Bo jest nas TRZY!” 🙂
Po wielu latach dwukrotnie spotkałam mojego byłego kierownika kliniki, pierwszego promotora, który wyjechał za granicę zostawiając nas na pastwę losu. Po raz pierwszy na zjeździe neurologicznym w Marsylii, na powitalnym spotkaniu (welcome party). Drugi raz – o dziwo – spotkaliśmy się w pociągu, z Berlina do Katowic. Ja wracałam z Berlina razem z kolegami, również ze zjazdu. Później, przez jakiś czas, mieliśmy nawet ze sobą kilkukrotnie kontakt telefoniczny.
Rozmawialiśmy wielokrotne, przy każdym spotkaniu, bardzo miło i serdecznie, ale nigdy nie poruszyliśmy tematu nagłego wyjazdu i doktoratu.