Medycyna zawsze cieszyła się wielką popularnością i nieraz zdarzała się sytuacja, że na jedno miejsce przypadało ponad 10 chętnych osób.
Może nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak wielkiej zmianie uległ sposób rekrutacji na studia, od czasu, gdy ja zdawałam maturę.
Sposób przyjmowania na studia medyczne różnił się znacznie od obowiązującego obecnie.
Ważne były stopnie na świadectwie maturalnym, ale oprócz tego zdawaliśmy też egzaminy wstępne.
Ze świadectwa maturalnego były punktowane oceny z przedmiotów egzaminacyjnych, w moim przypadku z biologii, chemii, fizyki i języka obcego (skala ocen była 4 stopniowa, nie było ani jedynek, ani szóstek).
Aby dostać się na medycynę zdawaliśmy te 4 przedmioty, nie były to testy, a były to egzaminy pisemne.
Dopiero suma punktów ze świadectwa i wyniku egzaminów wstępnych decydowała o zdaniu, czyli uzyskaniu wymaganej liczby punktów, co nie zawsze znaczyło, że zostało się przyjętym!
Był to czas, kiedy chciano zmniejszyć liczbę dziewcząt studiujących medycynę, a tym samym zwiększyć chłopcom szansę. Wprowadzono dla nich pewne preferencje, ustalając limity przyjęć. Przyjmowano po 50% dziewcząt i 50% chłopców.
Chłopcy mieli też możliwość zdobyć dodatkowe punkty np. za odbytą służbę wojskową (2 pkt). Były więc sytuacje, gdy dziewczęta zdały egzamin i uzyskały wymaganą liczbę punktów, ale z powodu wyczerpania się miejsc dla nich (50%) nie zostały przyjęte.
Od roku 1966 wprowadzono również punkty za pochodzenie robotniczo-chłopskie, preferując i punktując to dość wysoko. Początkowo były to 3 pkt, następnie 5 pkt, czyli tyle, co za ocenę bardzo dobrą na egzaminie! Było to też więcej punktów niż za bardzo dobry wynik na świadectwie maturalnym (3pkt).
Moje egzaminy wstępne obywały się w pierwszych dniach lipca, w Rokitnicy. Codziennie zdawaliśmy jeden przedmiot.
Rokitnica to dzielnica Zabrza, miasteczko akademickie studentów medycyny Śląskiej Akademii Medycznej (obecnie Uniwersytet Medyczny), gdzie odbywała się też większość zajęć na pierwszych dwóch latach studiów.
Egzamin wstępny trwał codziennie około 5 godzin. Były to pytania opisowe lub zadania do rozwiązania. Na sali egzaminacyjnej każdy zdający otrzymywał ostemplowane, kratkowane arkusze papieru kancelaryjnego, na których przez pięć godzin udzielał pisemnej odpowiedzi na pytania.
Pamiętam, że pierwszego dnia zdawaliśmy biologię i zapisałam 13 stron papieru kancelaryjnego. Byłam wykończona.
Po egzaminie wracaliśmy do domu, jadąc autobusem najpierw do Zabrza lub Bytomia, stamtąd pociągiem do Katowic. Jak zwykle nie obyło się bez przygód.
Pierwszego dnia egzaminów, po ich zakończeniu, wracałam do domu z koleżanką i tak zagadałyśmy się w drodze, że wsiadłyśmy do pociągu jadącego nie do Katowic, a w przeciwnym kierunku, w dodatku był to pociąg pospieszny, który zatrzymywał się dość rzadko. My, zajęte dalej omawianiem egzaminu, zorientowałyśmy się po około godzinie, że coś jest nie tak, że do Katowic już dawno powinnyśmy dotrzeć.
Gdzie my jedziemy? Zaczęłyśmy się zastanawiać… Zapytałyśmy podróżnych i okazało się, że to pociąg do Poznania.
Nie było wtedy telefonów komórkowych, nie miałyśmy jak powiadomić rodziny, że będziemy później. Można sobie wyobrazić ich zdenerwowanie.
Jechałyśmy też bez biletu…
Na korytarzowych ścianach widniały mapy Polski, więc sprawdziłyśmy, gdzie możemy wysiąść. Najbliższy planowany postój pociągu był w Lublińcu.
Wysiadłyśmy więc w Lublińcu i szukałyśmy na rozkładzie jazdy pociągu powrotnego do Katowic. Trochę musiałyśmy czekać. Byłyśmy głodne, zmęczone, a następnego dnia kolejny egzamin…. Zamiast być w domu około 15.00, byłyśmy późnym wieczorem. A rano o 6.00 pobudka, żeby zdążyć dojechać do Rokitnicy na następny egzamin.
Kolejne dni byłyśmy już bardziej uważne, aby sytuacja się nie powtórzyła.

Z mojej licealnej klasy cztery osoby wybrały medycynę i zdawaliśmy razem egzaminy wstępne. Nie dostała się tylko jedna. Ja z kolegą ukończyliśmy wydział lekarski, a koleżanka farmację.