To dość zabawne zdarzenie miało miejsce wiele lat temu. Do tego jednak dojdziemy.
Pewnego razu, pracując jeszcze w klinice wiele lat temu, jeździłam często pociągiem na szkolenia do Warszawy. Były to różnie trwające kursy, dlatego odwiedzałam stolicę na jeden lub kilka dni. Zgłębiałam wtedy tajniki badań EEG (badanie czynności bioelektrycznej mózgu).
Szkolenia odbywały się w Instytucie Psychoneurologii na warszawskim Wilanowie. Jedno z ostatnich, kończące się egzaminem i uzyskaniem licencji, trwało aż miesiąc. Wymogiem była też praktyka, czyli opisanie kilku tysięcy badań, dlatego wszystko trwało tak długo. W tamtym czasie w Polsce było niewielu specjalistów, mających uprawnienia do oceny badań EEG i ja postanowiłam nim zostać. Uzyskałam licencję numer 67. 🙂
Szkoląc się w stolicy, przez miesiąc mieszkałam w domu lekarza na Żoliborzu, czyli na przeciwległym końcu miasta. Do instytutu dostawaliśmy się codziennie autobusem. Kurs zaczynał się codziennie o 8.00, a kończył o 15.00. Na weekendy wracałam pociągiem do domu, a w niedzielę wieczorem byłam z powrotem w stolicy. Podróż pociągiem ekspresowym trwała wtedy 5,5 godziny.
A EEG?
Był to czas zapisów papierowych, a jeden zapis to była potężna księga kartek z zapisem czynności mózgu. Każdy zapis wertowało się ręcznie, analizowało i opisywało, również odręcznie. Było to bardziej czasochłonne niż obecnie, gdy wszystko odbywa się komputerowo.
Pamiętam, że w instytucie prowadzono wtedy badania nad zapisem nocnym. Wykonywano je zdrowym ochotnikom, aby ustalić, jak wygląda zapis snu i kolejnych jego faz u zdrowego, dorosłego człowieka.
Nam, uczestnikom kursu, również zaproponowano, abyśmy wyrazili zgodę i poddali się przez 2 kolejne noce takim całonocnym zapisom.
Duża grupa osób zdecydowała się, więc kolejno spędzaliśmy noc w instytucie, z elektrodami umieszczonymi na głowie, śpiąc w pracowni EEG.
A ja to wyglądało?
Najpierw zbierano wywiad lekarski, pytając nas o ewentualne schorzenia i stosowane leki. Choroby i przyjmowanie leków wykluczały możliwość brania udziału w badaniu, gdyż mogło to mieć wpływ na zapis. Ja, jako zdrowa, zakwalifikowałam się do grupy badanych.
Osoby, które zakwalifikowano, przychodziły do instytutu o 20.00. W pracowni leżeliśmy na kozetce do badań, gdzie zakładano nam elektrody. Dostaliśmy koce do przykrycia się, po czym lekarz włączał aparat i gasił światło, życząc dobrej nocy. Badanie kończyło się o godzinie 6.00. Czego to się nie robi dla nauki! 🙂
A co ma z tym wspólnego miś?
Otóż, pewnego razu, udając się kolejny raz do stolicy i czekając na peronie, zobaczyłam mojego kolegę, kardiologa. Jak się okazało, jechał również do Warszawy. Miał tam swoje spotkanie kardiologów. Wspominał tylko, że musi przywieźć swoim dzieciom jakiś prezent i nie bardzo wiedział, co i gdzie uda mu się kupić.
W tamtych czasach zakupy to nie była łatwa sprawa i trudno było coś sobie zaplanować. Kupowało się najczęściej to, co akurat było w sklepie. W trakcie rozmowy okazało się, że będziemy także wracać tym samym pociągiem. Umówiliśmy się, że spotkamy się na peronie i wrócimy razem. Po swoim szkoleniu udałam się na peron. W pewnym momencie widzę nadchodzącego kolegę kariologa, niosącego olbrzymiego misia.
Miś był olbrzymi, prawie wielkości człowieka i dość potężnej postury, z kokardką i uśmiechem na twarzy.
Kolega z misiem budził zaciekawienie podróżnych na peronie, mimo to był bardzo zadowolony z zakupu, bo wiedział, że sprawi duuużą niespodziankę w domu :).
Zdawał sobie też sprawę, że przewiezienie misia może wymagać opłaty, dlatego przed odjazdem pociągu poszedł do kasy i zapytał, czy ma kupić bilet dla misia.
Kasjerka lekko zdziwiona i rozbawiona opowiedziała, że nie zna przepisu, aby miś – zabawka – musiał mieć bilet.
Kolega z misiem z trudem dostali się do przedziału. Gdzie tu teraz dać misia? Jedyna możliwość to posadzić go na wolnym (na szczęście było) miejscu. Pociąg ruszył.
My zajęliśmy się rozmową. W pewnej chwili wchodzi konduktor. Sprawdza bilety. Widząc misia na siedzeniu zapytał:
– Czyj to miś?
Kardiolog odpowiedział, że jego.
– Czy przejazd takiego bagażu jest opłacony?
Kolega odpowiedział, że pytał w kasie o bilet dla misia, ale powiedziano, że nie jest potrzebny.
W tym momencie konduktor się zamyślił i powiedział:
– Proszę poczekać.
I wyszedł z przedziału.
Poszedł po kierownika pociągu, aby ustalić, co zrobić z misiem, który „jedzie” bez biletu, a zajmuje całe siedzenie. Oczywiście miś pojechał dalej bez biletu, ale miał zwolnić miejsce, gdyby było potrzebne. Tak dojechaliśmy do Katowic.
Ponieważ wiedziałam, że mąż przyjedzie po mnie na dworzec samochodem, zaproponowałam koledze, że podwieziemy go z misiem do domu. Chętnie na to przystał. Wyszliśmy przed dworzec. Wsiadamy do samochodu i próbujemy najpierw ulokować misia na tylnym siedzeniu. Próbowaliśmy. Niestety. Miś się nie zmieścił. Mieliśmy wtedy tak zwanego malucha, czyli Fiata 125p, samochód najbardziej typowy na polskich drogach. Niestety, jak to w maluchu, było w nim mało miejsca. W tamtych czasach każdy znał to auto. Wiele osób jeździło nim nawet za granicę. Dziś nie umiem sobie przypomnieć, jak to było możliwe. Samochód zrobił światową karierę, bo niedawno Tom Hanks odebrał do niego kluczyki 🙂
Wracając do misia, skończyło się tym, że ja z kolegą jechaliśmy z tyłu, a miś zajął wygodne miejsce przy kierowcy. I taka to była nasza wspólna podróż do domu z misiem, którą często wspominamy z rozbawieniem.
3 komentarze “KURS EEG I PODRÓŻ Z MISIEM”
Dzień dobry . Idąc facebookowym zwyczajem po przeczytaniu chciałam dać ” lajka ” i przesłać uśmieszek 🙂 no ale niestety nie da się , więc napiszę tylko, że bardzo ciekawy post :). Chyba przeczytam wszystkie wcześniejsze 🙂 Miłego dnia.
Bardzo dziękuję za komentarz. Cieszę się, że się podoba. Pozdrawiam.
Cieszę się i dziekuję. Pozdrawiam