LEKARZU, LECZ SIĘ SAM, czyli Medice, cura te ipsum
Tę łacińską maksymę pamiętam z lektoratu łaciny, który mieliśmy na pierwszym roku studiów lekarskich. A jak znalazła zastosowanie w moim życiu i przypomniała się po wielu latach?
Oprócz wspomnianego i opisywanego już wcześniej żeglarstwa, kolejną moją pasją są narty. Co roku wyjeżdżałam na obozy narciarskie, do Szczyrku albo Zakopanego, gdzie przez 2 tygodnie uprawiałam ten sport, często od rana do wieczora. Były to czasy szkolne i studenckie. W późniejszych latach wyjeżdżałam też do Austrii i Włoch, gdzie oprócz doskonale przygotowanych tras (trudnych do porównania z naszymi), była piękna pogoda, świetna infrastruktura i bajkowe widoki. Wtedy często mieliśmy przerwy na odpoczynek, opalanie się i podziwianie skrzących w słońcu, ośnieżonych szczytów Alp. Przyjemnością z jazdy na nartach zaraziłam swoich synów (jeden jest instruktorem narciarskim) oraz wnuki. Ale, jak to się zdarza w sporcie, nie obywało się oczywiście bez przygód.
Jedna z nich była dość dawno, w czasie, gdy jeździliśmy z moim najmłodszym synem w rejonie Pilska. Syn miał wtedy około 10 lat. Kto zna rejon Pilska, to wie, że na Hali Miziowej (1330 m n.p.m.), gdzie znajduje się najwyżej w Beskidach położone schronisko, z reguły panują dość trudne warunki – albo wiatr, albo mgła, albo oblodzone nartostrady, albo wszystko naraz.
Tak było i tym razem. Warunki były trudne, trasy oblodzone, widoczność ograniczona.
Syn zwykł uciekać mi do przodu. Umówiliśmy się, że co jakiś czas będzie czekać na mnie w określonym miejscu i dopiero potem będziemy jechać dalej, aby nie stracić ze sobą łączności i nie zgubić się we mgle. Tak robiliśmy. Przy kolejnym spotkaniu w umówionym miejscu rozglądam się a syna nie ma… Mimo że jechał z przodu i powinien tu na mnie czekać.
Mgła była dość duża, widoczność ograniczona i do tego lód na nartostradzie. Zaczęłam się denerwować. Rozglądałam się wokoło. W pewnym momencie zauważyłam w śniegu jedną nartę.
To narta mojego syna! A gdzie On jest?
Po lewej stronie trasy było duże, zaśnieżone i zadrzewione urwisko, a narta leżała właśnie blisko tego brzegu nartostrady. Nagle słyszę wołanie:
– Maaamo!!
Spojrzałam w dół… Zamarłam. Zobaczyłam tam syna, między tymi wielkimi drzewami, zakopanego po pas w śniegu, z jedna nartą… Jakimś szalonym slalomem musiał spadać między drzewami, ale na całe szczęście nic mu się nie stało.
Z trudem, bo pod górę i w kopnym śniegu, w ciężkich butach narciarskich i z jedną nartą, wydostał się z powrotem na nartostradę, odszukał porozrzucane kijki i opowiedział, co się stało.
Jechał jak zwykle dość szybko i na muldzie chciał wykonać skręt, a ta była oblodzona i wystawał kawałek patyka… Całe szczęście, że ten upadek nie zakończył się poważną kontuzją.
Zjechaliśmy na dół i w tym dniu zakończyliśmy białe szaleństwo. Emocji było aż nadto.
Innym razem byłam również z synami na nartach. Warunki narciarskie tym razem były dobre, pogoda ładna, nic tylko szusować. Jeździło się pięknie. Próbowałam więc sobie nowej techniki zjazdu.
W pewnym momencie, jadąc dość szybko po szerokim odcinku nartostrady, skrzyżowały mi się narty i upadłam. Synowie, jak to zwykle z nimi bywa, pojechali już dalej, zostawiając mnie w tyle, więc zaczęłam się sama zbierać. A tu problem…
Próbując wstać, poczułam silny ból w prawym barku. Ręka pozostawała w odwiedzeniu i każda próba ruchu była bolesna. Jakoś jednak z trudem wstałam. Drugą ręką sprawdzałam, co się stało. Wymacałam główkę kości ramiennej.
Był to wybity bark, czyli zwichnięcie stawu ramiennego. Taką diagnozę postawiłam sobie na stoku. Ból okropny, ręka w pozycji odwiedzionej i synowie już na dole…Co tu zrobić? Jak dostać się na dół?Wzywać pomoc, GOPR?Niestety, telefonów komórkowych jeszcze nie było.
Aby ulżyć bólowi, cudem wypięłam narty i postawiłam je, aby oprzeć na nich obolałą rękę. Nie prosiłam jeszcze nikogo o pomoc. Czekałam, aż sama coś wymyślę albo synowie wrócą się i zobaczą, co mi się stało. Wiedziałam, że jedynym rozwiązaniem jest nastawienie barku. Tylko jak to zrobić samej na stoku?
Starałam się rozluźniać mięsnie obolałej kończyny, opartej o narty, licząc na to, że może mi się to uda. Jeden z synów wrócił się do mnie i powiedziałam, co się stało. Nie było to na szczęście bardzo wysoko i niedaleko był już widoczny ośrodek narciarski, do którego trzeba było się jakoś dostać.
Syn pojechał organizować pomoc, a ja dalej próbowałam nastawić swój wybity bark. W pewnym momencie poczułam ulgę, coś przeskoczyło. Udało się! Mogłam opuścić rękę. Ból nadal był silny, ale postanowiłam, że jakoś dam radę i zjadę sama. Zapięłam ponownie narty, kijki wzięłam pod pachę, bo z nimi nie dałabym rady jechać i powoli, podtrzymując dłonią obolałą rękę, zjeżdżałam na dół.
Gdy zakończyłam zjazd, na dole czekali na mnie już przestraszona rodzina i znajomy ortopeda, zięć właścicieli zaprzyjaźnionego pensjonatu w Korbielowie „U Hrubego”, który szczęśliwie był w tym czasie w górach i chciał mi udzielić fachowej pomocy, czyli nastawić mój bark.
Trudno było mu uwierzyć, że na stoku sama to zrobiłam. Na wszelki wypadek sprawdził stan mojej ręki. Wszystko było ok. Tylko ból bardzo długo doskwierał, a wspomnienie zdarzenia i miejsca, w którym się to wydarzyło, pozostały w pamięci po dziś.
.