Było to w dość odległym czasie, mianowicie w roku 1993. Pracowałam wtedy w klinice neurologii i obowiązkiem każdego pracownika nauki były wystąpienia naukowe, a także wygłaszanie prezentacji zjazdowych.
Pracę, którą mogłabym wygłosić na wystąpieniu, miałam już prawie gotową, podobnie jak moja koleżanka z kliniki. Obie zdecydowałyśmy się, że po akceptacji kierownika kliniki, wyślemy je do organizatorów najbliższej konferencji. I tak też się stało. Po czasie dostałyśmy odpowiedź, że nasze prace zostały przyjęte!!! Od razu zaczęłyśmy przygotowania. Pobiegłyśmy szybko z nowiną do profesora. Ucieszył się i powiedział: pojadę z Wami. Wezmę samochód, syna (wtedy kilkunastoletniego) i pojedziemy. Trochę zdziwione, zgodziłyśmy się na takie rozwiązanie. My przygotowywałyśmy nadal nasze prace do prezentacji, a profesor zajął się planowaniem wyjazdu.
Zjazd odbywać się miał w Innsbrucku, dlatego syn profesora postanowił zabrać ze sobą narty, aby trochę poszaleć na lodowcu. My, mimo że obie jeździmy na nartach i bardzo to lubimy, nie brałyśmy sprzętu. Uznałyśmy, że jedziemy na zjazd i nie będziemy mieć czasu na takie przyjemności.
Nadszedł dzień wyjazdu. Profesor miał bardzo wygodne auto, był to mercedes z automatyczną skrzynią biegów. W tamtych czasach nieczęsto spotykany na naszych drogach luksusowy samochód. Profesor z synem zajęli się trasą, mapami (nie było wtedy GPS) i prowadzeniem samochodu, my siedziałyśmy z tyłu, z zaopatrzeniem na drogę. Podróż przebiegała bardzo wesoło i sprawnie. Mieliśmy, bez noclegu po drodze, dojechać aż na miejsce. Tak zdecydował profesor. Jechaliśmy autostradą, więc przemieszczaliśmy się szybko. Profesor wybrał drogę, gdzie w pewnym momencie przekraczaliśmy granicę niemiecką. I tu zaczęły się pierwsze nasze problemy.
Celnicy, gdy zobaczyli mercedesa, zaczęli być podejrzliwi. Dokładnie sprawdzali dokumenty samochodu, nasze paszporty, a w pewnym momencie zapytali nawet o drugie kluczyki do auta! Profesor oczywiście nie miał ze sobą zapasowego kompletu. Pytanie bardzo go zdenerwowało, czemu dał wyraz głośno mówiąc i gestykulując. To z kolei podenerwowało celników i… zaczęło się przeszukiwanie samochodu. Wszystkie rzeczy z bagażnika zostały przeszukane.
Narty, które miał syn profesora, też budziły podejrzenia, bo twierdziliśmy, że jedziemy na zjazd lekarzy, a w bagażniku znajdował się sprzęt narciarski. Coś tu nie gra. Dość długo trwała cała ta nerwowa sytuacja. W końcu znaleźliśmy zaproszenia na zjazd i chyba tylko dlatego, że je mieliśmy ze sobą, udało nam się jechać dalej. Dalsza podróż odbyła się już bez przygód, ale zajechaliśmy na miejsce dość późno. Było już ciemno, a my nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, bo profesor lubił wyjazdy spontaniczne.
Po ciemku zauważyliśmy napis: wolne pokoje. Profesor zdecydował: jedziemy! Zjechaliśmy z głównej trasy i jechaliśmy dość krętą drogą w górę. Dotarliśmy do pensjonatu. Na szczęście mieli wolne pokoje. Tam zanocowaliśmy. Rano dopiero okazało się, gdzie jesteśmy. Było to niedaleko Innsbrucka, w pięknym, zielonym terenie, gdzie pasły się alpejskie krowy (jak z czekolady Milka, których wtedy w polskich sklepach nie było), które dzwoneczkami budziły na śniadanie. Gospodyni okazała się być bardzo miłą Austriaczką, dlatego postanowiliśmy, że zostaniemy tam na czas kongresu. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do centrum kongresowego.
Piękne centrum, nowoczesne, przeszklone, znajdowało się w samym centrum miasta. Wtedy w Polsce nie było takich miejsc. Teraz, po latach, kiedy znów odwiedziłam Innsbruck, tym razem już na narty, poszłam zobaczyć to wspaniałe centrum, ale nie zrobiło już takiego dużego wrażenia, jak wtedy.
Profesor spotkał na zjeździe wielu znajomych z Polski, dlatego od razu po zarejestrowaniu się, udaliśmy się na wspólny spacer po mieście. Innsbruck robił wtedy na wszystkich wielkie wrażenie. Zwłaszcza imponował kolorami, zaopatrzeniem sklepów, dostępnością wszystkich towarów, architekturą, pięknymi samochodami na ulicach, bogactwem towarów i pięknymi widokami. Od razu z koleżanka zdecydowałyśmy, że musimy znaleźć czas na sklepy, aby przywieźć naszym dzieciom jakieś prezenty. A wybór był tak wielki, że trudno było się zdecydować.
Poinformowałyśmy o naszych planach zakupowych naszego profesora. Powiedział, że możemy jutro pójść do miasta na zakupy, przed naszymi prezentacjami, które zaplanowane były na godz. 18.00. Z kolei następnego dnia zaplanowany był wyjazd z Innsbrucka na lodowiec, aby syn mógł pojeździć na nartach. Tak też zrobiłyśmy.
Do południa spędziłyśmy czas na zjeździe, a po obiedzie udałyśmy się do sklepów. Profesor postanowił zostać. Czas mijał szybciej niż myślałyśmy. Ogrom towarów tak wielki, że trudno było zdecydować, co wybrać. W końcu miałyśmy kupić prezenty, w sumie aż dla pięciu chłopaków, będących w różnym wieku. Decyzje były trudne. W końcu zakupy były zrobione, a my spojrzałyśmy na zegarek…była 17.30!!!
Biegiem wróciłyśmy do centrum kongresowego, gdzie czekał już na nas zniecierpliwiony profesor, który powitał nas zdaniem:
– No, myślałem, że zostawicie mnie tu i sam zostanę z tymi prezentacjami…
Szybko odsapnęłyśmy i przygotowałyśmy się do wystąpień. Prezentowałyśmy dwie oddzielne prace. Poszło nam bardzo dobrze. Profesor pogratulował nam i zadowolony zaprosił nas wieczorem na kolację. I tym miłym akcentem zakończył się drugi dzień naszego pobytu.
Trzeciego dnia, jak zwykle rano, obudziły nas wesołe dzwoneczki krów pasących się na łące.
Pogoda była piękna i w tej scenerii zjedliśmy śniadanie, serwowane prze naszą gospodynię, z dużą ilością miejscowych i własnych produktów. Teraz czas na pakowanie się i jazdę na lodowiec. Obawiałyśmy się trochę tej jazdy, bo profesor jeździł bardzo szybko, a droga na lodowiec mogła okazać się trudną. Nie myliłyśmy się. Jadąc cały czas w górę, napotkaliśmy na lód i śnieg na drodze, a nie mieliśmy przecież łańcuchów na kołach. Trochę poślizgaliśmy się, ale profesor się nie zrażał i udało się nam dojechać do dolnej stacji wyciągu. Było to pod lodowcem Rettenbachioch w Soelden, niedaleko Innsbrucka. Dolna stacja znajdowała się na wysokości 2647 m n.p.m., a górna – ponad 3000 m n.p.m.
Widoki były przepiękne, a trasy narciarskie przygotowane wspaniale. Nic tylko szusować. My, niestety tylko podziwiałyśmy narciarzy. Tam spędziliśmy połowę dnia. Potem droga powrotna do domu. Profesor nie chciał jednak wracać autostradami, czyli tą samą drogą, tylko postanowił przy okazji zobaczyć Regensburg, miasto w Bawarii. Miasto piękne, nad Dunajem, pospacerowaliśmy trochę, a wracając do samochodu, pech. Profesor nadepnął sobie na okulary, w których prowadził!!! A drugich nie miał. Jak tu teraz wracać? Profesor absolutnie nie chciał, aby któraś z nas prowadziła mercedesa (do czego zresztą wcale nie wyrywałyśmy się, jednak była to jedna z opcji uratowania sytuacji). Jechał więc dalej sam, trochę mniej pewnie, trochę wolniej, na skrzyżowaniach pytał syna: gdzie teraz jedziemy? A nam zadał w trakcie drogi powrotnej pytanie: czy byłyście kiedyś w Paczkowie? Odpowiedziałyśmy, że nie, na to profesor: ja też nie, więc musimy je po drodze zobaczyć. Podobno warto.
Próbowałyśmy oponować, że późno, że to droga okrężna, że będziemy bardzo późno w domu, a jutro trzeba iść do pracy, ale na nic się to nie zdało. Jak już tu jesteśmy, to musimy zobaczyć Paczków. A Paczków to stare, zabytkowe miasto, w województwie opolskim, z murami obronnymi z XVI wieku. Rzeczywiście warte zobaczenia. Teraz możemy mówić, że byłyśmy w Paczkowie.
I tak, drogą okrężną, dotarliśmy szczęśliwie do domu około północy, aby kolejnego dnia znów się spotkać, tym razem już na porannej odprawie w klinice, która odbyła się, jak zwykle, o 8.00 rano.