Zdarzenie miało miejsce w pierwszym miesiącu mojej pracy w szpitalu miejskim. Oddział, który objęłam, był duży, miał wówczas 45 łóżek. Nie miał jednak wydzielonego, samodzielnego lekarza, pełniącego na nim dyżur. W godzinach popołudniowych i nocnych pacjentami zajmowali się lekarze interniści. Odbywały się wtedy tak zwane dyżury łączone. Na oddziale neurologii dyżur pełnił lekarz internista, który miał w tym samym dniu dyżur, również na swoim oddziale.
Czym to skutkowało? Bardzo łatwo się domyślić. Wszystkich trudnych pacjentów oraz większość bezdomnych, pijanych, brudnych, przyjmowano na neurologię. Byli oni uciążliwi, często agresywni, pijani. Nie zawsze mieli problemy neurologiczne. Oddział nie prezentował się zbyt dobrze. Z tego względu żadna z pielęgniarek nie chciała przyjść do pracy na nasz oddział. Wolały, co zrozumiałe, wybrać łatwiejsze miejsca. Dodatkowo oddział był prawie zawsze pełny.
W pewnym momencie wszystko uległo zmianie. W niedługim czasie wystarałam się o samodzielne dyżury neurologa na oddziale neurologii. Od tego czasu mieliśmy wpływ na dobór chorych, przyjmowanych na nasz oddział. Z obsadą pielęgniarską też już nie było problemu.
Zdarzenie, które chcę Wam opisać, miało miejsce w godzinach nocnych. Na 3-osobowej sali leżeli pacjenci, z których jeden, na środkowym łóżku, był diagnozowany z powodu silnych bólów głowy. Był to mężczyzna w średnim wieku, który czekał na badanie obrazowe (tomografię komputerową). Nie mieliśmy wtedy jeszcze możliwości wykonywać tych badań w naszym szpitalu, dlatego dwa razy w tygodniu chorych przewożono karetką do pracowni w sąsiednim mieście. Gdy wykonaliśmy temu choremu badanie i dostaliśmy jego opis, okazało się, że ma guza mózgu. Diagnoza wymagała dalszych badań, konsultacji, między innymi konsultacji neurochirurgicznej. W tej sytuacji chory musiał zostać poinformowany o wyniku badania i o dalszych planach postępowania. Przekazaliśmy mu wyniki badań.
Tego dnia dyżur na naszym oddziale pełnił doświadczony internista – wieloletni ordynator oddziału wewnętrznego. Zrobił wizytę wieczorną na naszym oddziale, wydał stosowne zalecenia, po czym udał się na swój oddział. Nic nie zapowiadało nieprzewidzianych zdarzeń.
Około godziny drugiej (w nocy) nagle zadzwonił mój domowy telefon. Dzwoniła pielęgniarka z mojego oddziału informując, że pacjent z guzem mózgu właśnie wyskoczył przez okno. Wezwano karetkę i policję, poinformowany został również prokurator, gdyż pacjent nie przeżył (oddział neurologii znajdował się wtedy na wysokim, drugim piętrze). Wybudziłam się momentalnie i zastanawiałam się, co robić. Czy jechać do szpitala?
Postanowiłam zebrać się i pojechać. Uważałam to za swój obowiązek. Nie wyobrażałam sobie innego rozwiązania. Bardzo się spieszyłam. Kiedy przyjechałam, wszystko było już pozałatwiane. Ordynator dopilnował wszelkich czynności i na mój widok bardzo się zdziwił. Powiedział: „Niepotrzebnie Pani przyjeżdżała…wszystko załatwiłem”. Właściwie, rzeczywiście nie miałam już nic do zrobienia. Posprawdzałam raporty pielęgniarskie i lekarskie. Dokumentacja była szczegółowo opisana. Historia choroby też była kompletna.
Poszłam na salę do pacjentów, z którymi leżał nasz pacjent. Niczego nie słyszeli, spali. Nasz pacjent musiał w nocy, po chichu otworzyć okno i wejść na parapet. Obudził ich dopiero jakiś hałas, zobaczyli wtedy otwarte okno i brak pacjenta na środkowym łóżku. Nie namyślając się długo, wyjrzeli przez okno… i zaalarmowali pielęgniarki.
Takie zdarzenia pamięta się całe życie. Niestety, czasem się zdarzają. Podobna sytuacja miała miejsce w trakcie mojej pracy w klinice, ale dotyczyła innego oddziału. W naszym szpitalu natomiast w ciągu 16 lat miał miejsce jeszcze jeden taki przypadek, ale też na innym oddziale.
Zawód lekarza uznany jest za jeden z najbardziej stresujących zawodów. Takie zdarzenia, jak to, bardzo się do tego przyczyniają.