Weekend w Nałęczowie to był prezent, który otrzymałam na moje urodziny.
Bardzo się ucieszyłam z tego, bo nigdy w tym znanym uzdrowisku nie byłam.
Nałęczów to małe miasteczko w województwie lubelskim, liczące niecałe 4 tysiące mieszkańców, to oaza ciszy i spokoju.
Zdobyło sławę dzięki unikalnym właściwościom mikroklimatycznym i uzdrowiskowym, skupione na leczeniu problemów kardiologicznych (jest jedynym w Polsce jednoprofilowym uzdrowiskiem), czyli
-choroby wieńcowej,
-nadciśnienia.
Leczy się tu też pacjentów znerwicowanych i w stanie wyczerpania nerwowego, otyłości, bo mają one ze schorzeniami serca dużo wspólnego.
Stąd pochodzą wody Nałęczowianka i Cisowianka.
Droga ze Śląska do Nałęczowa jest dość długa, bo około 400 km.
Gdy dotarliśmy na miejsce, zaraz po zakwaterowaniu udaliśmy się na pierwszy spacer.
Po chwili dotarliśmy do Parku Zdrojowego, z pięknym drzewostanem, stawem (niestety było to w czasie prac remontowych i park był przysłonięty rusztowaniami).
W oddali widoczne były sanatoria, np. Książę Joseph czy Dom Zdrojowy, Stare Łazienki, a także Pijalnia wód, połączona z dobudowaną później Palmiarnią.
W palmiarni rosną dorodne palmy oraz znajdują się popiersia znanych Polaków związanym z uzdrowiskiem- np. B. Prusa, H Sienkiewicza.
Pijalnia nieco nas rozczarowała, bo jest dość mała, aby do niej dotrzeć trzeba przejść przez Pijalnię Czekolady „E. Wedel”, poza tym wstęp do pijalni jest odpłatny, a otwarta jest krótko, bo tylko do 17 00.
Nałęczów ma ponad 200-letnie tradycje wodolecznictwa, proponuje swoim gościom również pobyty i zabiegi odnowy biologicznej.
Spacerując alejkami w Parku Zdrojowym odnaleźliśmy jedyny i opisywany w przewodnikach Pomnik Kaczek.
Warte odwiedzenia są z pewnością muzea S. Żeromskiego i B. Prusa, do których tym razem nie dotarliśmy. Spacerując po mieście co chwila można natknąć się na stare, zabytkowe wille z XIX wieku.


Wieczorem zatrzymaliśmy się w stylowej Karczmie Nałęczowiańskiej, w której, jak wynikało z karty dań, kilka lat wcześniej odbyła się Kuchenna Rewolucja Magdy Gessler.
Dzień zakończyliśmy w hotelowym SPA.
Kolejnego dnia wybraliśmy się do pobliskiego Kazimierza Dolnego.
Był to mój drugi pobyt w tym pięknym zakątku Polski, bo, wiele lat temu odbywała się tutaj konferencja neurologów. Wtedy było jednak zbyt mało czasu na zwiedzanie, poza tym było to zimą.
Kazimierz to bardzo urokliwe miejsce.
Od razu wdrapaliśmy się na Górę Trzech Krzyży, z której przy dobrej widoczności, a taka była, rozpościera się rozległy widok na miasto i Wisłę.
Następnie obeszliśmy ruiny Zespołu zamkowego i zatrzymaliśmy się na Starym Rynku niedaleko jedynego i niepowtarzalnego Pomnika Psa.

W pobliżu znajdowała się kolejna atrakcja, czyli studnia, kryta gontem, pochodząca z XIX wieku.
Jak legenda głosi, kto napije się z niej wody, z pewnością wróci do Kazimierza.

O zachodzie słońca wracaliśmy do Nałęczowa i do hotelowego SPA.
Ostatni dzień weekendu i czas powrotu wykorzystaliśmy, aby zatrzymać się w Tarnowie. To rodzinne miasto mojej Mamy.
Tu się urodziła, stąd miała wiele wspomnień, tych miłych z młodości i tych z czasów wojny.
Tu odwiedziliśmy grób mojego wujka, który zginął tragicznie w 1941 roku, będąc studentem UJ w Krakowie.
Takie to były czasy.
Tarnów to piękne miasto, zwykle wspinamy się na Górę św. Marcina, z ruinami zamku, bo to także miejsca wycieczek mojej Mamy w czasach dzieciństwa, o czym często opowiadała.
Z Tarnowem wiąże się też historia biskupa Józefa Sebastiana Pelczara, kanonizowanego i beatyfikowanego przez Jana Pawła II.
Dlaczego o nim wspominam?
Bo rodzina mojej Mamy jest z Biskupem spokrewniona, mówiła o nim wujek Seba.
Babcia mojej Mamy, a moja Prababcia była z domu Pelczar.
Tym sposobem i ja, jako kolejne pokolenie, też jestem z Nim spokrewniona.
Ale to już temat na inne opowiadanie.