Bywają sytuacje, w których lekarz musi podejmować w swoim domu różne nietypowe działania medyczne. Co mam na myśli?
Już od samego dzieciństwa, w moim domu były różne zwierzęta. Przeważnie mieliśmy psy, ale był też kot, żółwie i karp (!).
W czasie studiów dostałam do mojego Taty malutkiego pieska, z którym wrócił prosto z Warszawy. Szczeniak kupiony był od przypadkowej osoby na Dworcu Centralnym. Tak bardzo spodobał się Tacie, że przyjechał w zwykłej torbie do naszego domu. Dopiero wtedy okazało się, że to nie był pies, tylko suczka. Otrzymała imię Agatka. Był to śliczny, kochany kundelek, biała kuleczka, który miał podobno okazać się szpicem.
Niestety Agatka nie żyła długo. Zaczęła mieć problemy z chodzeniem. Weterynarz rozpoznał u niej nosówkę. Z powodu choroby nie mogła chodzić, jednak za każdym razem, gdy przyjeżdżałam do domu, widać było u niej wielką radość. Płakałam strasznie, gdy okazało się, że pieska nie da się uratować.
Później w domu były dwa żółwie, przywiezione z dawnej Jugosławii. Nazwałam je Jadran i Jugo.
Mieszkały z nami około 2 lata, ale nie było z nimi dużego kontaktu. Dużo spały, nie były skore do zabawy, chowały się pod szafę, skąd trudno je było wydobyć. Otrzymały domek z pudełka po butach, do którego mogły się spokojnie schować. Miały swoje życie i swój świat. Po 2 latach oddałam je w dobrej formie do śląskiego ZOO, gdzie zostały chętnie przyjęte.
Kolejny zwierzak w domu to pies. Był bardzo rasowym psem, z rodowodem.
Był to posokowiec bawarski. W metryce widniało imię Inter Graniczny Potok, ale przez pierwszych właścicieli został nazwany Bartek. I tak zostało.
Był pięknym, mocnym psem, o niespożytej energii, wyjątkowo ruchliwym i głośnym.
Każdy dzwonek do drzwi, każdy hałas na ulicy, mijany koń lub pijany człowiek (był na nich bardzo wyczulony) powodowały głośne szczekanie. A Bartka było potem trudno uspokoić.
Postanowiłam więc zapisać go do szkoły, czyli na tresurę. Jeździłam z nim na zajęcia 2 razy w tygodniu, po kilka godzin.
Były tam różne psy, w większości owczarki niemieckie, ale mój był najbardziej agresywny.
Pamiętam ćwiczenie na agresję, gdy treser podchodził w zabezpieczoną ręką do każdego psa i go drażnił. Mój pies rzucał się momentalnie. Gdy treser zakończył ćwiczenie i odchodził, aby się przebrać, mój pies dalej na niego szczekał i szczekał…
Szkołę Bartek ukończył, ale efektu z nauki nie było. Taki to był zadziorny charakter.
Był psem rasowym, ze świetnym rodowodem, więc kilka razy wzięłam go na wystawę psów rasowych. Otrzymywał zawsze bardzo wysokie noty i pretendował do tytułu championa.
Pobyt z nim na wystawie był jednak bardzo denerwujący. Inne psy spacerowały, leżały, siedziały, czekały. Mój pies, od momentu wejścia na wystawę, do chwili wyjścia, szczekał przez cały czas jej trwania, na wszystko.
W drodze powrotnej zasypiał w samochodzie jak kamień. Taki był zmęczony. Przestałam więc jeździć z nim na wystawy, bo było to dla nas bardzo wyczerpujące.
Gdy urodził się mój najstarszy syn, Bartek przebywał coraz częściej u moich rodziców, ze względu na swoje głośne zachowanie. W końcu, jak to często bywa, został u nich na stałe.
Kolejny lokator w naszym domu to był mały, czarny kotek, znaleziony w trawie, przez najmłodszego syna i przyniesiony do domu w pudełku na buty. Kotek okazał się kotką.
Nazwaliśmy ją Daisy. Była u nas 9 lat. Była kotem chodzącym własnymi drogami. Często wychodziła z domu i wracała po kilku dniach. Zaglądała wtedy do okna w kuchni i dawała znać, że już jest. Pewnego wieczoru kotka dość dziwnie się zachowywała, popiskiwała. Pomyślałam, że może coś zjadła, może ją coś boli. Podałam jej więc lek rozkurczowy – Nospę. Kotka się uspokoiła, a my poszliśmy spać. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rano zobaczyliśmy 4 MAŁE KOTKI!
Śliczne!
A dla mnie pełne zaskoczenie, bo Daisy otrzymywała zastrzyki od weterynarza, aby nie mieć małych, więc takiej sytuacji nie braliśmy pod uwagę. Ostatni podany zastrzyk miał wystarczyć na rok… Jak widać, nie wystarczył. Podając Nospę ułatwiłam kotkom przyjście na świat.
Daisy, chyba nie ufając nam zbytnio, zaczęła chować małe kotki do szafy. Kotki oczywiście zostały u nas domu, dopóki nie podrosły. A gdy podrosły, zaczęło się ich istne szaleństwo. Bieganie, skakanie po firankach, po kwiatkach, po schodach. Biedna Daisy była wykończona. Zaczęliśmy szukać domów dla kotków i stopniowo udawało nam się je oddać w dobre ręce.
Daisy, mając 9 lat, zachorowała na niewydolność nerek i mimo wielu wizyt u weterynarzy, leków, kroplówek, nie udało jej się uratować.
W czasie, gdy mieszkała u nas kotka Daisy, najmłodszy syn pojechał w lecie z mężem na ryby. Złowił wtedy sam pięknego karpia. Wielka to była radość. Postanowił, że przywiezie swoją zdobycz do domu. Wiaderko z wodą i karpiem wstawił do samochodu i zachlapując prawie cały samochód, bo drogi były w dużo gorszym stanie niż obecnie, karp został przywieziony do domu.
Co tu zrobić z karpiem? Karp zamieszkał w wannie. I to naprawdę zamieszkał. Prawie półroczny pobyt w naszym domu, w wannie, już można tak nazwać.
Karp przywieziony został w sierpniu. W czasie świąt kupowaliśmy karpie w sklepie, bo ten z wanny był już jak domownik. Synowie karmili go specjalną karmą, wymieniali wodę, a kotka często siadała na brzegu wanny i z wielkim zainteresowaniem obserwowała pływającą rybę.
Karpiowi żyło się w wannie bardzo dobrze do lutego, kiedy to w Kołobrzegu odbywały się Mistrzostwa Polski w Szachach do lat 12-tu, w których najmłodszy syn brał udział.
Pojechałam z nim na te mistrzostwa, trwające prawie 2 tygodnie, a karp został pod opieką pozostałych domowników. Oni jednak, w obawie, że nie sprostają zadaniu w opiece nad karpiem, znaleźli zaprzyjaźnione łowisko i zwrócili karpiowi wolność.
Kilka lat nie mieliśmy zwierząt. Aż tu znowu, tym razem za sprawą najstarszego syna, 9 lat temu, w naszym domu zamieszkał Grincz. Jest to piękny pies, krótkowłosy wyżeł niemiecki, dereszowaty, rasowy, z hodowli Ze Snu Nemroda.
Gdy pierwszy raz przyjechał do nas do domu pomyślałam:
– Jaki to wielki pies!
Jesteśmy drugimi właścicielami Grincza. Grincz jest psem spokojnym, wręcz dystyngowanym, w domu cichym i bardzo grzecznym, ale na spacerach ma swój własny plan (podobno wyżły lubią rządzić…)
Znikał mi czasem w lesie na kilka godzin, po czym wracał wybiegany i ubłocony.
Na jednym ze spacerów, w zimie, gdy jeszcze biegał bez linki, oddalił się i nie było go dość długo. Był styczeń, mróz, a ja marznąc musiałam czekać na psa.
W pewnej chwili usłyszałam z oddali straszne ujadanie. Idąc za tym głosem w kopnym śniegu, w lesie, zobaczyłam mojego psa. Znalazł sarenkę, leżącą, osłabioną, ale żywą.
Podeszłam bliżej, odciągnęłam Grincza i przywiązałam go do drzewa, aby nie przeszkadzał, a sama próbowałam ocenić stan sarenki. Leżała w bezruchu, ale z otwartymi oczami, oddychała.
Przykryłam ją swoim szalem, bo była wyziębiona, i myślałam, co zrobi
Na szczęście miałam telefon ze sobą, jeszcze wtedy bez internetu. Zatelefonowałam do męża, opowiedziałam o całym zdarzeniu. Mąż podał mi numer do leśnictwa, które było o kilometr.
Niestety nikt nie odebrał telefonu. Zatelefonowałam więc do straży miejskiej. Przyjęli zgłoszenie, ale jak tu wytłumaczyć, w którym miejscu w lesie jesteśmy? Jakoś udało mi się wytłumaczyć i czekaliśmy z Grinczem, przywiązanym do drzewa, bardzo marznąc. Po kilkunastu minutach usłyszałam nadjeżdżający samochód.
Są.
Próbowali sarenkę wziąć na koc, ale ta się zaczęła broni. Zawiązali więc jej pyszczek i dopiero wtedy udało się ją zanieść do samochodu.
Już w samochodzie dostała chwilowych drgawek. Z doświadczenia neurologa wiedziałam, że to źle rokuje. Miałam rację. Następnego dnia zatelefonowałam do lecznicy, gdzie trafiła i dowiedziałam się, że niestety nie udało się jej uratować.
Grincz ma obecnie 15 lat. Jest zdrowy, ale jedna przygoda była bardzo groźna.
Otóż 2 lata temu, w lecie, Grincz wrócił z wieczornego spaceru z dusznościami. Nigdy wcześniej takie objawy u niego nie występowały. Miał wyraźne trudności z oddychaniem, oddech był niewydolny. Rozpoznałam u niego spazm oskrzelowy. Wyprowadziliśmy go do ogrodu, na świeże powietrze, mając nadzieję, że to mu pomoże. Nie pomogło.
Oddychał szybko, płytko, położył się z osłabienia na trawie. Jak mu pomoc?
Miałam w domu Berotec – lek wziewny, stosowany u ludzi w leczeniu napadu astmy. Próbowałam go zastosować. Efektu nie było. Jechać do weterynarza. Ale jak? Pies jest osłabiony, nie wstaje, tylko leży, a waży 36 kg, trudno go w tej sytuacji zapakować do samochodu. Zaczęliśmy telefonować do rożnych placówek weterynarii, szukając weterynarza, który przyjechałby do domu.
Niestety. Nie znaleźliśmy.
Telefonowaliśmy na 112, z zapytaniem o możliwość wizyty weterynarza w domu. Niestety. Brak informacji o takich usługach. Cóż było robić?
Wzięłam się sama za leczenie. Bez pomocy pies się udusi.
Wypisałam receptę na steryd, kupiłam strzykawki, igły i sama podałam Grinczowi 2 ampułki Dexavenu. W niedługim czasie stan Grincza poprawił się na tyle, że stanął na nogi, ale duszności nadal występowały. Udało się jednak zapakować psa do samochodu i dowieźć do całodobowej lecznicy.
Wejście do lecznicy było po 20 schodach, co dla psa z dusznościami nie było łatwe.
Ale powoli dotarliśmy do środka. W trakcie wizyty weterynarz go obejrzał, a ja wyjaśniłam, jakie leki podałam psu. Lekarz podał Grinczowi jeszcze 4 ampułki Furosemidu. Mimo iż dalej miał duszności, wróciliśmy do domu. Po około godzinie, gdy Furosemid zadziałał, duszności ustępowały. Noc była niespokojna, ale oddychał dużo lepiej.
Następnego dnia pojechaliśmy do innej lecznicy, w której został dokładnie zbadany, wykonano RTG klatki piersiowej, UKG (badanie serca), pobrano krew. Stwierdzono niewielkie zapalenie oskrzeli, które samo nie mogło być przyczyną tak nagłego ataku duszności. Być może dołączyła się reakcja alergiczna, może jakiś owad ugryzł go na spacerze. To tylko domysły, acz bardzo prawdopodobne. Najważniejsze, że Grincz poczuł się lepiej. Otrzymał antybiotyk i wszystko ustąpiło.
Kolejnym razem Grincz zatruł się dość poważnie, przestał jeść i pić, i znowu położył się na trawie. Odwracał się od miski z wodą. Widać, że był coraz bardziej osłabiony. Tym razem już nigdzie nie telefonowaliśmy, tylko wzięłam sprawy w swoje ręce. Jedyne rozwiązanie to podłączenie kroplówki i nawodnienie psa.
Wkłuwania igły do żyły jednak nie chciałam ryzykować, ale widziałam, że weterynarze podłączają kroplówki podskórnie.
Tak zrobiłam. Za stojak do kroplówki służyłam sama, na zmianę z synem. Obserwowałam reakcje Grincza. Gdy wchłonęło się prawie 250 ml płynów, Grincz wstał. Był to dobry objaw. Chodziliśmy za nim po ogrodzie, trzymając dalej kroplówkę. Po jakimś czasie Grincz podszedł do miski z wodą, aby się napić! Od tego momentu było już tylko lepiej.
Podobne objawy w tak dużym nasileniu na szczęście nie powtórzyły się. Jednak od tego czasu, gdy wyjeżdżamy z Grinczem, zawsze biorę ze sobą leki, igły, strzykawki i ampułki Dexavenu.
Tak na wszelki wypadek…
1 komentarz “ZWIERZĘTA W MOIM DOMU”
Pięknie opisane historie, czyta się wszystko bardzo przyjemnie do czasu gdy ktoś bez dpowiednich kompetencji bierze się za leczenie zwierząt.
Widziam masę takich zwierząt które od lekarzy medycyny dostały sterydy przy np obrzęku płuc i mam po prostu wewnętrzny zgrzyt. Mimo wszystko pozdrawiam.