To zdarzenie miało miejsce około 10 lat temu.
Był grudzień, mroźna, śnieżna zima, około minus 10 stopni C i wieczorna godzina, około 20.00. Ulice były puste, większość ludzi spędzała czas już w swoich domach. Tego wieczoru odwiedzałam moją mamę i właśnie wracając, kiedy dochodziłam do swojego samochodu, coś usłyszałam. Jakieś pomruki, odgłosy szamotania się.
Spojrzałam w bok i co zobaczyłam?
Starszego, siwego mężczyznę, w pantoflach, w jednej skarpetce, w krótkich spodenkach i rozpiętej jasnej koszuli. Szamotał się z parkanem, otaczającym okoliczne domy. Nie udawało mu się go sforsować, dlatego cały czas przesuwał się do kolejnego przęsła parkanu i szarpał go nadal. Zaczęłam się zastanawiać, czy to pijany, czy chory człowiek?
Niezależnie od tego, jeżeli pozostanie na opustoszałej ulicy, w tym ubraniu, przy takim mrozie, to zamarznie. Bałam się podejść do niego i zapytać, jak się nazywa, gdzie mieszka, bo nie wiedziałam, czy nie zareaguje agresją. Chwilę obserwowałam, czekając na rozwój sytuacji. Może ktoś go będzie szukał, może ktoś zorientuje się, że wyszedł z domu? Mężczyzna nie dał rady sforsować bramy, odwrócił się i chwiejnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie próbował wejść w ośnieżony żywopłot. Zastanawiałam się, co zrobić. Nikt się nie pokazał, nikt go nie szukał. Pomyślałam, że zatelefonuję na numer Pogotowia Ratunkowego, prosząc, aby go zabrali do szpitala, bo tu zamarznie.
Telefon wykonałam. Przedstawiłam się, powiedziałam, że jestem lekarzem, że mężczyzna wymaga pomocy, wygląda raczej na chorego, niż pijanego. W pogotowiu przyjęli zgłoszenie i prosili, abym poczekała aż przyjadą, żeby mężczyzna nie odszedł i nie zniknął z pola widzenia i nie utrudnił w ten sposób możliwości udzielenia mu pomocy.
Tak zrobiłam. Było bardzo zimno, więc weszłam do samochodu i stamtąd dalej obserwowałam poczynania mężczyzny. Nie czekałam długo. Karetka podjechała. Ratownik próbował dowiedzieć się czegoś od mężczyzny, zadał jakieś pytania, ale bez skutku. Żadnej odpowiedzi nie usłyszał. Mężczyzna został zabrany do szpitala. Zapytałam ratowników, do którego szpitala pojadą, bo chciałam kolejnego dna zatelefonować i dowiedzieć się o losy pacjenta. Potem spokojnie mogłam wracać do domu.
Następnego dnia zatelefonowałam do szpitala, pytając o tego mężczyznę, bo sytuacja nie dawała mi spokoju. Okazało się, że mieszka jedną ulicę dalej od miejsca, gdzie go zobaczyłam, że nie był pijany, tylko chory, co od początku podejrzewałam, obserwując jego zachowanie. Chorował na chorobę Alzheimera i wyszedł niezauważony z domu. Gdy rodzina zgłosiła na policji zaginięcie chorego, ta odnalazła go w szpitalu. Szpital, który przyjął chorego NN, czyli bez danych osobowych, bez dokumentów, bez adresu zamieszkania, też poinformował o tym policję. I dzięki temu wszystko się wyjaśniło. Po kilku dniach został wypisany do domu.
A ja miałam satysfakcję, że być może uratowałam tego człowieka od zamarznięcia.