Będąc lekarzem, a równocześnie matką trzech synów, trzeba było poświęcić ich pasjom wiele swojego czasu i łączyć pracę zawodową z tymi obowiązkami.
Gdy byli małymi dziećmi, trzeba było zawozić ich do szkoły, potem jechać do pracy, wypełnić swoje obowiązki na etacie, odebrać ich ze szkoły i zorganizować zajęcia dodatkowe. Często wiązało się to z wożeniem ich po szkole na różne lekcje, m.in. naukę języków, basen, piłkę, karate, tenis. Nierzadko były to dłuższe wyjazdy – narty czy turnieje szachowe. Wszystko to musieliśmy przerobić. I pewnie wiele z Was też.
A teraz, jako dorośli już ludzie, czy dalej rozwijają i kontynuują pasje z dzieciństwa? To często jest ich wybór.
W naszym domu szachy były zawsze ważne. Szachownica i bierki szachowe zawsze były ustawione na stole. Wszyscy synowie mają kategorie szachowe, ale pasję kontynuuje do dzis najmłodszy syn, który ma też największe w tym osiągnięcia. I o tym dzisiaj Wam napiszę. Będzie to historia dotycząca wyjazdu na turniej szachowy na Majorce i związane z nią przygody.
Mój najmłodszy syn brał udział w międzynarodowym turnieju szachowym o tytuł mistrza międzynarodowego – IM(International Master) i zgodził się, abym Mu towarzyszyła. Dla mniej interesujących się szachami informuję, że tytuł IM jest to tytuł wysoko uplasowany w klasyfikacji. Nie jest łatwo go osiągnąć. Wyżej jest tylko GM, czyli Grand Master – Arcymistrz. Aby go zdobyć trzeba brać udział w kilku, wysokiej rangi turniejach, grać z bardzo mocnymi przeciwnikami, wygrywać i zdobyć wymaganą liczbę punktów, a także odpowiedni ranking. Wyjazd na Majorkę miał więc konkretny cel – zdobyć tytuł.
Turniej zaplanowany był na październik, partie odbywały się o 20.00, jedynie ostatnia partia była zaplanowana na godziny przedpołudniowe. Wszystko mieliśmy zaplanowane. Ale jak to bywa w podróży, nie obyło się bez przygód. Lecieliśmy do Palmy samolotem, bilety kupiliśmy przez internet, a odprawę zrobiliśmy elektronicznie. Turniej odbywał się w Alcudii, na północnym krańcu wyspy, a samolot lądował w Palmie, czyli stolicy Majorki. Wcześniej sprawdziłam, że musimy udać się z lotniska autobusem miejskim, aby dotrzeć do dworca autobusowego, skąd odjeżdżał autobus do Alcudii (teraz pewnością wypożyczylibyśmy samochód).
Turniej zaczynał się w poniedziałek, więc wylatywaliśmy w sobotę, aby niedziela była dniem na aklimatyzację. W Palmie pogoda piękna, upał, palmy wokoło. Po chwili znaleźliśmy przystanek autobusu miejskiego, który nas dowiózł do centrum miasta i dworca autobusowego.
Udajemy się do kasy, chcąc kupić bilet do Alcudii i tu pierwsza niespodzianka. W soboty i niedziele nie ma autobusu do Alcudii! Pytamy, jak więc mamy się tam dostać? Musimy jechać do Pollency (autobus za parę godzin), stamtąd dopiero do Alcudii. Cóż było robić? Kupiliśmy bilety. Mamy kilka godzin wolnego. Pomyśleliśmy, że zostawimy bagaż w przechowalni i pójdziemy zobaczyć Palmę.
Znaleźliśmy przechowalnię. Uradowani zbliżamy się do niej, na szczęście jest otwarta.
Prosimy pana obsługującego o przechowanie bagażu i słyszymy pytanie:
– Na jak długo?
– Do 13.00.
– Przykro mi, ale o 12.00 zamykam, bo dziś sobota…
I tak z walizkami, na szczęście na kółkach, trochę pokręciliśmy się po mieście i wróciliśmy na dworzec. Tłoku nie było, autobusy ładne, czyste, dworzec podziemny, więc upał nie dokuczał. Jedziemy. Majorka to mała wyspa. Jadąc na przeciwległy brzeg, przejechaliśmy ją całą. Miało to swoje plusy. Piękne widoki, góry, zieleń. Zrobiliśmy pierwsze zdjęcia. Dojechaliśmy do Pollecy. Tu zobaczyliśmy morze, port jachtowy, promenadę z palmami, spacerujących turystów. Poczuliśmy się, jak na wakacjach. Znów czekamy na autobus. Na szczęście nie trwalo to długo. Pokazujemy kierowcy nazwę hotelu z prośbą, aby nas poiformował, gdzie mamy wysiąść. Tak też się stało.Wysiedliśmy przed samym hotelem.
Hotel piękny, nad samym morzem, z basenami, mnóstwo palm i kwiatów w ogrodzie. W takiej scenerii, od poniedziałku będzie odbywał się turniej szachowy. Dostaliśmy pokój, a właściwie apartament dwupokojowy, z łazienką, tarasem, kuchenką, mimo iż posiłki były zapewnione. W niedzielę aklimatyzacja, a od poniedziałku ciężka praca szachowa.
Dla szachisty grającego w turnieju, całe dnie są zajęte – albo przygotowaniem się do partii, albo analizowaniem już zakończonych. Partie kończyły się często po północy. Ja w tym czasie miałam czas wolny, ale nie oddalałam sie, bo też śledziłam wyniki. Miałam do czytania książkę o Szopenie, który kilka lat spędził na Majorce. Więc lektura tematycznie dobrana.
Spacerując sobie w wolnym czasie brzegiem morza, znalazłam punkt z wycieczkami statkiem. Chciałam, abyśmy jedno chociaż przedpołudnie poświęcili na wspólny rejs. Syn długo nie mógł się zdecydować, w końcu jednak zgodził się. Chyba chciał zrobić mi przyjemność, a na turneju szło mu na tyle dobrze, że mógł poświęcić pół dnia na wycieczkę. Zdecydowaliśmy, że wybierzemy się w 2 godzinny rejs następnego dnia.
Pan sprzedający bilety powiedział, że przyjedzie po nas do hotelu, a potem odwiezie, bo statek odpływa kilka kilometrów stąd. Tak też się stało. Rejs był piękny, niebo błękitne, woda lazurowa, rybki kolorowe, strome klify, widoki wspaniałe.
Wróciliśmy zadowoleni i czekamy na samochód, który ma nas zawieźć do hotelu. Czekamy… Czekamy…Okazało się, że pan zgubił kluczyki do samochodu, którym miał nas odwieźć. Ktoś musi więc pojechać do jego domu, znaleźć drugie i mamy czekać. Mnie zrobiło się gorąco. Wieczorem partia…Czas leci, upał… Niestety bardzo wydłużyło to czas naszej wycieczki. Wróciliśmy dopiero przed kolacją. Nie było czasu na takie przygotowania, jak zazwyczaj… Syn był jednak spokojny i zadowolony. O 20.00 udał się na kolejną partie.
Czekałam bardzo nerowowa na Jego powrót. Niestety przegrał… Możecie sobie wyobrazić moje wyrzuty sumienia.. Zachciało mi się wycieczki :(. Co będzie, jaki zabraknie tego punktu do normy? Ale sym wyliczył, że są jeszcze szanse na normę, tylko musi teraz wszystkie partie wygrać. Wyobrażacie sobie granie pod taką presją? A moje nerwy i wyrzuty sumienia? Zostały jeszcze trzy partie. Dwie partie wygrał i kolejnego dnia do południa, rozegrana miała być ostatnia, decydująca o wszystkim, partia.
Ja nie mogłam spać. Syn na szczęście był opanowany. Postanowiłam sobie wtedy w duchu, że jeżeli wygra i zrobi zaplanowaną normę na IM, to ja, jak stoję, przy wszystkich, wskoczę do basenu, z indiańskim okrzykiem radości. Czekałam na syna na leżaku przy basenie, książka już na szczęście była przeczytana, bo chyba nie mogłabym się i tak skupić. Nagle widzę, nadchodzi. Dziarskim krokiem, kciuk w górę, czyli chyba udało się. Ale czekam, aż podejdzie i to potwierdzi. Tak. UDAŁO SIĘ ! WYGRAŁ! Wtedy dopiero powiedziałam mu, co sobie obiecałam zrobić, jak wygra. Ubawiło go to, a ja zrobiłam z radości to, co zaplanowałam. Wskoczyłam do wody, a syn nie mówiąc mi nic, nagrał to i do dziś oglądając film śmiejemy się z mojego wyczynu…
Tego samego dnia wracaliśmy autobusem do Palmy, bo w godzinach nocnych mieliśmy samolot do Krakowa. Przed wyjazdem poszliśmy na pożegnalną kolację, pożegnanie z morzem i udaliśmy się na przystanek autobusowy. Autobusy kursowały dośc rzadko, ale wsiedliśmy bez problemu, jednak wszystkie miejsca siedzące zostały zajęte, a kolejni wsiadający mogli już tylko stać w przejściu.
I co nas bardzo zaskoczyło? Następny przystanek i kolejni chętni do wsiadania. Tylko, że nie ma już miejsca, nawet stojącego. I co zrobił kierowca?
Nie odjechał, nie zostawił oczekujących na przystanku. Wykonał kilka telefonów i po chwili podjechał drugi autobus, który zabrał nowych pasażerów. Dopiero wtedy nasz autobus odjechał. Nigdzie indziej nie spotkałam się z taką reakcją kierowcy i sprawnym rozwiązaniem problemu.
Do Palmy dojechaliśmy wieczorem. Przechowalnia bagażu znów była nieczynna, więc trochę pochodziliśmy po mieście i w końcu udaliśmy się na lotnisko w nadziei zjedzenia tam czegoś przed wylotem. I tu kolejne zaskoczenie. Zastaliśmy lotnisko wymarłe, wszędzie ciemno i głucho, nie było przylotów ani wylotów przez najbliższych kilka godzin. Wszystko pozamykane, cisza, nie było nikogo, oprócz obsługi sprzątającej i kilku sennych podróżnych, oczekujących na samolot.
Dopiero 2 godziny przed planowanym odlotem nagle, w jednym momencie zrobiło się jasno, pojawiło się mnóstwo ludzi z obsługi, otwarto stanowiska odpraw i punkty gastonomiczne. Dalej wszystko juz działo się szybko, z wyjątkiem kolejnego zdarzenia, już przy odprawie. Okazało sie, że moja walizka pomyłkowo nie została zgłoszona w internetowej odprawie. Był zgłoszny jej wylot, ale nie było zgłosznego jej powrotu. Tłumaczenia nie pomogły. Musiałam w związku z tym przerwać odprawę, udać się do kasy i opłacić mój bagaż. Na całe szczęście miałam pieniądze w gotówce, bo okazało się, że kartą nie można było płacić. Dopiero wtedy nadaliśmy bagaż i szczęsliwie zajęliśmy miejsca w samolocie. Bez kolejnych nieprzewidzianych zdarzeń wróciliśmy bezpiecznie do domu.
Takie to są moje wspomnienia z pięknej Majorki, którą chętnie jeszcze kiedyś odwiedzę.