Dziś, ze względu na okres przedświąteczny, postanowiłam nie pisać o chorobach, lecz wrócić wspomnieniami do czasów moich studiów, jak to w pamiętniku. Wtedy moją wielką pasją było żeglarstwo. Opiszę zatem przygodę, jaką miałam płynąc jachtem do Finlandii. Tym razem wspomnienie odległe, z czasów studiów na V roku medycyny.
Mimo że studia medyczne to bardzo dużo nauki, moim wielkim hobby i pasją było żeglarstwo. Poświęcałam pływaniu wiele wolnego czasu, należąc do klubu Żeglarskiego PTTK TRAMP, z ośrodkiem żeglarskim nad jeziorem Pogoria. Tam uzyskałam kolejne stopnie żeglarskie – żeglarza i następnie sternika jachtowego. Wiele mil przepłynęłam po jeziorach mazurskich, po cudownym, ciepłym morzu Adriatyckim, na jachcie Karolinka. W pamięci jednak najbardziej utkwił mi rejs po Bałtyku, jachtem Barbórka. A dlaczego, zaraz Wam opiszę.
Był to wrzesień 1974 roku. Jacht Barbórka był jachtem typu Taurus, zbudowany w 1973 roku w Szczecinie, na zamówienie Katowickiego Okręgowego Związku Żeglarskiego OKZŻ. Miał długość 10,57m, szerokość 3,57m, 50m kwadratowych powierzchni ożaglowania i silnik o mocy 25 KM. Wypływaliśmy z Gdyni. Załogę stanowiło 7 osób, podzielonych na dwie wachty. Były pewne przeszkody w planowym wypłynięciu. Jeden z członków załogi tak chciał płynąć, że będąc po drobnym zabiegu chirurgicznym i mając szwy do usunięcia, ustalił ze mną, że ja je usunę w wyznaczonym terminie, na morzu. Tak też się stało. W przeciwnym razie nie mógłby płynąć.
Pogoda w tym czasie na Bałtyku była bardzo sztormowa. Przez wiele dni wiało z siłą 10 stopni w skali Beauforta. Często musieliśmy przywiązywać się linami do jachtu, węzłem ratowniczym, aby woda nie zmyła nas z pokładu. Zalania jachtu falą były częste, a przechyły przy pokonywaniu fal, wysokości kilkupiętrowego budynku. Potężne.
Nie wspominając już o chorobie morskiej, która dopadła większość z nas. Mimo że miałam spory zapas leków (jak na medyczną obstawę rejsu przystało), to na takie huśtanie i olbrzymie fale żadne leki nie pomagały. Życie na jachcie to wachty, czyli dyżury pełnione na pokładzie. Godziny wacht zmieniają się kilka razy na dobę – co 4 godziny. Każdy wie, co ma robić i kiedy może odpocząć.
Najgorsze godziny do sterowania dla mnie to były godziny pomiędzy 0:00 a 4:00. Wszyscy pozostali członkowie załogi śpią, wokół ciemno, pusto, mroczno, huśta i zalewa pokład, chyba, że akurat jest gwiaździsta noc i piękny księżyc. Ale tak bywało rzadko.
Płynęłam w rejs z koleżanką z klubu Tramp – Ewą, z którą razem pełniłyśmy wachty. Oficer najczęściej pracował w kokpicie, przy mapach. Sprawdzał kurs, obliczał prędkość, a także wyznaczał położenie jachtu. Pamiętam wspólne nocne sterowanie z Ewą – pilnowanie kursu, obserwacje gwiazd, technikę wchodzenia i schodzenia z olbrzymich bałtyckich fal, tak, aby jacht ustawić właściwie i by nie został podtopiony ani zalany. Fale były tak olbrzymie, że często i tak nas zalewało, nawet sztormiaki nie spełniały swojej funkcji. Okręcałyśmy wtedy ręcznik dookoła szyi, aby woda nie zmoczyła nas doszczętnie.
Życie jachtowe płynęło bez niespodzianek, ale tylko do czasu. Będąc już praktycznie u wybrzeży Finlandii (a płynęliśmy do Helsinek) na wachcie popołudniowej urwał się ster. Na szczęście miało to miejsce w ciągu dnia, jednak nasza szybka reakcja na nic się nie zdała. Zostaliśmy pozbawieni zdolności manewrowej. Bez steru nie da się płynąć w wybranym kierunku, jacht jest znoszony przez fale…
A wybrzeże Finlandii, które widzieliśmy, było skaliste. Jacht zaczął tam dryfować. Groziło nam rozbicie jachtu. Sytuacja stała się dramatyczna. Kapitan próbował nawiązać jakąś łączność z wybrzeżem. Zbliżał się wieczór, kończył się jeden z nielicznych pięknych, słonecznych dni, widzieliśmy czerwień zachodzącego słońca… A my sami, dryfujący na morzu, w nieznanym kierunku… Zrzuciliśmy żagle. Czy przeżyjemy? Czy ktoś nam pomoże? Sytuacja była jak w wierszu, który sam mi się wtedy przypomniał:
Zdarto żagle,
ster prysnął,
ryk wód, szum zawiei,
głosy trwożnej gromady,
pomp złowieszcze jęki,
ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki,
słońce krwawo zachodzi,
z nim reszta nadziei…
Nagle na horyzoncie ukazał się duży pasażerski statek z banderą radziecką. W porównaniu z naszym jachtem- olbrzymi. Ten statek nie mógł nam udzielić pomocy, bo by nas staranował. Do dziś mam w uszach głos kapitana i jego nawoływanie przez tubę: Can you hear me? W końcu zauważyliśmy czerwoną rakietę, którą kapitan wystrzelił w niebo.
Czekamy, dryfujemy i rozważamy, co będzie dalej. Zbliżała się noc, skały coraz bliżej, zaczęło robić się zimno. Wtedy pomyślałam, że jeśli wyjdziemy z tych opresji cało, to na morzu nigdy więcej nie będę już pływać. A jeśli się potopimy (co też brałam pod uwagę), to pomyślałam, że mam na szyi złoty łańcuszek i medalik z moim znakiem zodiaku, więc rodzina zapewne mnie zidentyfikuje…
Nagle zobaczyliśmy zbliżającą są w naszym kierunku motorówkę. Była to fińska łódź motorowa, której załoga chciała nam pomóc. Jakież ożywienie zapanowało na naszym jachcie! Rzucili nam linę holowniczą, która została przymocowana do knagi na dziobie naszego jachtu (metalowy uchwyt do przymocowywania lin) i ruszyli. Niestety, ruszyli z takim impetem, że knaga w momencie startu… urwała się. Ponowne podejście motorówki i kolejna knaga. Sytuacja się powtórzyła. Moc, z jaka ruszała motorówka, była zbyt duża. Gdy już wszystkie knagi były pourywane, pozostał jeszcze maszt do przymocowania liny. Tak też się stało. Jacht z trudem wystartował za motorówką, ale płynął wielkim zygzakiem, raz w lewo, raz w prawo, a fala zalewała cały pokład i nas. Ale przynajmniej płynęliśmy.
W ten sposób udało się nas doholować w środku nocy do małego portu fińskiego, Hanko.
Jacht został wyciągnięty na brzeg. Byliśmy tam jedynym jachtem, dookoła same duże jednostki i tylko my, na nabrzeżu. Były to czasy bez telefonów komórkowych, bez kart płatniczych, czasy ograniczonych środków finansowych. Jedzenie przydzielone na cały wyjazd kupiliśmy przed wyprawą, w Baltonie. Kto więc sfinansuje naprawę jachtu i nasz pobyt w Hanko?
Udaliśmy się po pomoc do ambasady polskiej w Helsinkach. Nie było tam zainteresowania naszymi problemami, raczej zapamiętałam dużą niechęć do pomocy. Prosiliśmy o kontakt z Polską, o poinformowanie Polskiego Związku Żeglarskiego-PZŻ o naszej sytuacji i o środki finansowe na naprawę i nasze przeżycie.
Na szczęście uzyskaliśmy pomoc codzienną z sąsiednich statków, którzy przynosili często nam jedzenie, pozwalali korzystać z łazienek, sauny, okazywali życzliwość. Byli też pełni podziwu, że takim małym jachtem przepłynęliśmy Bałtyk. Hanko stało się naszym domem przez około 3 tygodnie. Nasze życie na jachcie i wchodzenie na jacht po drabinie wyglądało jak na zdjęciu.
Czas naszego planowego powrotu do kraju minął. Minął 1 października, czyli dzień rozpoczęcia roku akademickiego. Musiałam przedłożyć władzom uczelni zaświadczenie z PZŻ, że nie miałam możliwości powrotu do Polski w wyznaczonym terminie. Moi rodzice mieli stały kontakt z ambasadą i gotowi byli sfinansować mój powrót samolotem z Helsinek, żebym bezpiecznie wróciła do kraju w planowanym czasie. Nie wyraziłam jednak na to zgody, gdyż zdekompletowałoby to załogę i byłby problem z przepłynięciem jachtu z powrotem.
Sam powrót, po naprawieniu jachtu, też był emocjonujący. W dniu wypłynięcia wiał niekorzystny wiatr od dziobu, zwany przez żeglarzy „mordewind”, więc musieliśmy znów halsować, co wydłużało drogę. Były też kolejne dni sztormowe, bo był to już październik. Kiedy ujrzeliśmy wybrzeże Polski, z radością wykrzyknęliśmy, że udało się wrócić! Nasza euforia była jednak przedwczesna – w tym momencie skończyła się benzyna, a porywisty wiatr nagle ucichł. Musieliśmy znowu czekać, aż zawieje. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać – znów zaczęło wiać! Wiatr doprowadził nas szczęśliwie do portu. Tak zakończyła się nasza przygoda.
A co zdarzyło się rok później?
Rok po naszym rejsie do Finlandii, czyli w 1975 roku, Barbórka kończyła rejs z Tallina. Zbliżała się powoli do wybrzeża polskiego. Była jednak noc i trudne warunki sztormowe, niekorzystny kierunek wiatru, jakże częsty na Bałtyku. Według informacji umieszczonej w Zeszytach Żeglarskich (nr 39e), były problemy z ustaleniem, gdzie dokładnie znajduje się latarnia, którą zauważyli. W efekcie została źle oceniona pozycja jachtu.
W takich okolicznościach jacht uderzył o dno i zmyło z niego III oficera. Następnie jacht doznał tak dużego przechyłu, że 3 kolejne osoby wypadły za burtę, w tym także kapitan. Nie pomogły wcześniej wystrzelone rakiety. Tylko dwie osoby dopłynęły szczęśliwie do brzegu. Ciała kapitana i sternika zostały odnalezione kilka dni później.
Był to jacht pechowy, chyba tak można powiedzieć. A ja zakończyłam morskie pływanie. Moimi kolejnymi pasjami stały się medycyna i… trzech synów.
I tak jest do dziś.
2 komentarze “BARBÓRKA”
Dzien Dobry,
Ciekawa historia. W ksiazce Wladyslawa Dabrowskiego „Madry zeglarz po szkodzie” jest wzmianka o wypadku „Barborki” w 1975 roku.
Ale Pani tekst jest ciekawym uzupelnieniem.
Pozdrawiam
Andrzej Kowalczyk
Agde, Francja
PS Polecam wydawane przeze mnie „Miniatury Zeglarskie”.
Cieszę się i dziękuję za komentarz. Chętnie sięgnę do Miniatur Żeglarskich.
Pozdrawiam.