Dziś opowiem Wam o pierwszych miesiącach pracy na nowym stanowisku w nowym szpitalu.
Co miesiąc odbywały się zebrania wszystkich ordynatorów z dyrekcją, czyli dyrektorem naczelnym i dyrektorem d/s lecznictwa.
Od czasu mojego konkursu (który odbył się kilka miesięcy wcześniej) nastąpiła zmiana na stanowisku naczelnego dyrektora. Poprzedni dyrektor odszedł na emeryturę.
Jego miejsce zajął chirurg, pracujący w naszym szpitalu.
Szpital był i jest duży, ma 10 oddziałów, liczących w sumie ponad 500 łóżek. Oddziały znajdowały się w trzech różnych lokalizacjach na terenie miasta. Mój oddział mieścił się w głównym, nowym budynku, do którego (w planach) miały być przeniesione pozostałe oddziały: ginekologia, pediatria oraz wszystkie poradnie specjalistyczne.
Na tych comiesięcznych zebraniach omawiane były bieżące sprawy, sprawy finansowe szpitala, plany perspektywiczne, organizacyjne itp. Był to czas funkcjonowania Kas Chorych, więc wyniki finansowe oddziałów i ich bilansowanie się były bardzo mocno analizowane.
Szpital, podobnie jak wszystkie tego typu placówki, borykał się z olbrzymimi problemami finansowymi, zaciągał pożyczki, miał długi w Urzędzie Miasta, który był właścicielem placówki i dofinansowywał go, ale w sposób i tak niewystarczający. Plany reorganizacyjne i remontowe szpitala, które nam przedstawiono na jednym z zebrań, skutkowały decyzją o konieczności przeniesienia (czasowego) jednego z oddziałów z głównego budynku do innego, oddalonego o kilka kilometrów.
I cóż nagle słyszę?
Decyzją dyrektora, oddziałem, który miał się przenosić, praktycznie z dnia na dzień, do innej lokalizacji była NEUROLOGIA!! Zaledwie po kilku miesiącach mojej pracy w tym szpitalu, taka niespodzianka! Nie pomogły moje argumenty, że oddział jest pełen pacjentów, że część chorych nie nadaje się do transportu, że pełnimy codzienne ostre dyżury dla miasta, że neurologia potrzebuje zaplecza, że warunki panujące w tamtym szpitalu nie pozwalają na pełne zabezpieczenie pacjentów neurologicznych (nie było tam ani laboratorium, ani pracowni rentgenowskiej, ani izby przyjęć). Moje argumenty nie przekonały.
Taka była potrzeba. Dowiedziałam się też o planach, które były powodem tej decyzji. Na naszym piętrze, gdzie znajdowała się obecnie neurologia, będzie docelowo mieściła się ginekologia. I całe piętro trzeba wyremontować.
W tym tygodniu przeprowadzka! Powiem Wam, że takiego zaskoczenia i takiej niespodzianki w nowym szpitalu, po kilku zaledwie miesiącach pracy, nie spodziewałam się.
Po zebraniu wróciłam szybko na oddział i przekazałam tę nowinę, z informacją, że dyrekcja zapewniała nam samochody transportowe i karetki dla chorych oraz przygotowanie opuszczonego obecnie piętra w nowej lokalizacji. Resztą musimy się zająć sami.
Za kilka dni przeprowadzka. Jak to zorganizować? Jak zabezpieczyć pacjentów, bo to jest najważniejsze? Jak pełnić w tych dniach dyżur? Gdzie go pełnić? W starej czy już nowej lokalizacji? Duże wyzwanie dla nas, zwłaszcza logistyczne.
Zdecydowaliśmy, że pacjentów, którzy mogą być wypisani wypiszemy, a najciężej chorych, dla których transport był niewskazany, dla ich bezpieczeństwa, przekażemy czasowo na zaprzyjaźniony oddział internistyczny. Na szczęście, ordynator oddziału wewnętrznego okazał pełne zrozumienie sytuacji i bez problemu wyraził na to zgodę.
Tego samego dnia pojechałyśmy z pielęgniarką oddziałową zobaczyć miejsce, w którym będziemy przez jakiś czas, bliżej nieokreślony, musieli pracować.
To, co zobaczyłyśmy, nie zachwyciło nas. Budynek był stary, nasz oddział miał być na pierwszym piętrze (na szczęście była winda), nad nami znajdował się oddział dla przewlekle chorych, czyli jedyny oddział w tej lokalizacji. Sale chorych były duże, wieloosobowe, 8 i 12 łóżkowe, z jedną łazienką i ubikacją na korytarzu dla wszystkich chorych. Łóżka były do poskładania, bez pościeli, wszystkie pomieszczenia puste, trzeba je przygotować, poustawiać meble, łóżka, aby było gdzie kłaść naszych przewiezionych chorych.
Nie było miejsca na pokój badań, brak było izby przyjęć, do dyżurki lekarskiej wchodziło się przez pokój zabiegowy, który był pusty i też trzeba było go urządzić i zagospodarować. Był on równocześnie pokojem pracy pielęgniarek, bo innych pomieszczeń nie było.
Pokój, przewidziany na gabinet ordynatora, stał się z konieczności pokojem badań i izbą przyjęć.
Oznaczało to, że karetka przywożąca pacjenta do szpitala, wnosiła chorego do mojego gabinetu i tu był badany. Drugim rozwiązaniem było badanie pacjenta na korytarzu. Tę możliwość od razu wykluczyłyśmy.
Sprawdziłyśmy naszą łączność ze światem, czyli telefony. Na szczęście działały.
Ponieważ sytuacja była wyjątkowa, uznałam, że muszę o niej poinformować mojego zwierzchnika, czyli konsultanta wojewódzkiego. Tak zrobiłam. Po powrocie zaczęłyśmy z pielęgniarką oddziałową obmyślać logistykę całego przedsięwzięcia, czyli przeprowadzki, bo czas naglił.
Najpierw musiałyśmy sprawdzić, ile łóżek zmieści się w nowej lokalizacji, przewieźć leki i urządzić pokój zabiegowy, Musiałyśmy ustalić, który pacjent będzie jako pierwszy transportowany, kto z lekarzy zostaje, kto wcześniej pojedzie, aby odebrać dowożonych na bieżąco chorych, które pielęgniarki pojadą, a które zostaną, by pomagać chorym. Kto z lekarzy zostanie, aby przyjmować zgłaszających się i przywożonych na neurologię pacjentów, bo dyżur nadal trwał.
Było wiele problemów do rozwiązania, ale daliśmy radę. W ciągu jednego dnia, mając w głowach cały przemyślany plan działania, przenieśliśmy oddział.
Cały zespół bardzo zaangażował się w przeprowadzkę, wszyscy pomagali, nie bacząc na to, czy wchodzi to w zakres ich obowiązków. Dzięki temu udało się w miarę sprawnie tego dokonać.
Gdy wszystko zostało już poukładane, pacjenci ulokowani, lekarze i pielęgniarki odnaleźli się w nowych miejscach i warunkach, zaczęłam się zastanawiać, jak długo przyjdzie nam tu pracować.
To było jedno o czym bardzo często myślałam. Drugi powód do zastanowienia, to nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy ulokowani docelowo, bo nasze piętro było przygotowywane dla ginekologii. A co z nami? Byłam w tym czasie bardzo częstym gościem w dyrekcji, bo te dwie sprawy nie dawały mi spokoju. Było to trudne doświadczenie na początek. Tym bardziej, że mieliśmy wtedy jeszcze dyżury łączone, czyli często pełnił na neurologii dyżur lekarz internista. Było to bardzo uciążliwe dla obydwu stron. Neurolog miał w tych dniach dyżur pod telefonem. Zdarzało się więc, że telefonicznie musieliśmy doradzać, co lekarz internista ma zlecić u naszego pacjenta, wielokrotnie trzeba było (nawet w nocy) pojechać na oddział, aby wykonać np. punkcję lędźwiową lub inną czynność przy pacjencie.
Szpital nie posiadał wtedy pracowni tomografii komputerowej, więc każde badanie trzeba było ustalać w okolicznych pracowniach. Po uzgodnieniu, że badanie będzie wykonane, trzeba zamawiać karetkę, przewozić chorego, potem oczekiwać na wynik badania… Tak się wtedy pracowało.
A rano był normalny dzień pracy. Nie obowiązywały jeszcze normy czasowe pracy, procedury postępowania, które obecnie są tak istotne.
To właśnie łączone dyżury i brak pracowni tomografii były kolejnymi rzeczami, które bardzo chciałam zmienić. Ale najważniejsze w tym momencie, to wrócić jak najszybciej do poprzedniej lokalizacji. Wróciliśmy. Dyrektor rozumiał, że tu, gdzie jesteśmy, nie możemy pozostać.
Ale, jak się z czasem okazało, była to pierwsza, ale wcale nie ostatnia przeprowadzka oddziału neurologii-))