Dziś wracam opowieścią do czasów mojej pracy w klinice neurologii, w latach osiemdziesiątych. Zdarzenie miało miejsce, gdy rozpoczynałam swój dyżur.
W klinice na dyżurze zawsze było dwóch lekarzy dyżurnych. Jeden lekarz zajmował się 80 pacjentami neurologii, a zadaniem drugiego było zabezpieczanie izby przyjęć i konsultacji na wszystkich innych oddziałach klinicznych. Ja pełniłam dyżur z kolegą, który obecnie również jest ordynatorem oddziału neurologii.
Około godz.15 00 do dyżurki pielęgniarskiej podszedł mężczyzna, cywilnie ubrany i mówił, że przyszedł po kasetę:
– Jaką kasetę?
– Tę z nagraniem.
– Z jakim nagraniem?
– Nieważnie, proszę mi ją oddać. Nie wyjdę bez niej.
– Ale my nie mamy żadnej kasety!
– Jak to, zgubiliście?! Oddajcie natychmiast! – po czym zaczął się głośno awanturować.
Na oddziale powoli zaczęło się robić niemałe zamieszanie. Pacjenci zaniepokojeni, wyglądali ze swoich sal, nie wiedząc, co się dzieje. Pielęgniarki też zdezorientowane. Mężczyzna był głośny, stawał się agresywny i nadal domagał się kasety.
Jedna z pielęgniarek wezwała nas, lekarzy dyżurnych, do pomocy. Podeszliśmy do mężczyzny, a ten znowu podenerwowany mówi:
– Oddajcie kasetę, bo będzie źle.
Spojrzeliśmy na niego, wzrok miał rozbiegany, błędny, towarzyszył temu niepokój ruchowy,
zachowywał się coraz głośniej, wreszcie zaczął szukać czegoś nerwowo w swojej torbie. Uznaliśmy, że pacjent wymagał oceny psychiatrycznej. Niestety, w szpitalu nie było możliwości jej wykonać. Mimo, że szpital był wielospecjalistyczny, to brakowało oddziału psychiatrii. Dowiedziałam się, że jeszcze jest w swoim gabinecie kierownik kliniki. Uznaliśmy, że musimy go powiadomić o sytuacji.
Profesor zdecydował:
– Zawiadomcie policję i oddalił się do swoich zajęć.
Tak zrobiliśmy. Zatelefonowaliśmy po pomoc na policję. W oczekiwaniu na patrol, dalej rozmawialiśmy o kasecie, starając się grać na zwłokę. Nikt z nas nie wiedział, o co chodzi. Utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że pacjent ma zaburzenia psychiczne. Wiedzieliśmy, że z takimi osobnikami trzeba być bardzo ostrożnym w zachowaniu i wypowiedziach, aby nie wzbudzić jeszcze większej agresji.
Wreszcie zobaczyliśmy policjantów. Wyprowadzili go z oddziału, a on wtedy dopiero zaczął się nam odgrażać, że tu wróci i nam jeszcze pokaże…
Uspokoiliśmy pacjentów, którzy widzieli zdarzenie, sytuacja na szczęście była już opanowana.
Cały dyżur jednak był nerwowy, nikt nie wiedział, dlaczego akurat na nasz oddział trafił ten dziwny w zachowaniu mężczyzna, kim był i jakiej kasety szukał. I czy rzeczywiście już nie wróci. Zastanawialiśmy się długo nad tą niecodzienną sytuacją.
Wieczorem, około godziny 22.00, postanowiliśmy zatelefonować na komisariat i zapytać o tego mężczyznę, o jego losy. I co się okazało? Policja ustaliła, że był leczony psychiatrycznie, kilka dni temu został wypisany z oddziału psychiatrycznego. Po złożeniu zeznań, sprawdzeniu go i spisaniu, został…. WYPUSZCZONY!!
Teraz dopiero zaczęliśmy się denerwować. Może wróci? Może będzie chciał się zemścić za wezwanie policji? Blady strach padł na nas. Przecież się nam odgrażał. A jeśli będzie miał jakieś ostre narzędzie? Znowu wzywać policję? Bałam się przebywać w mojej dyżurce, bo była blisko windy i łatwo do niej z korytarza trafić. Trudno też się na dyżurze zabarykadować i nigdzie nie wychodzić.
Wtedy kolega zaproponował zamianę. On, jako silny mężczyzna, zostanie w mojej dyżurce, bardziej narażonej na niespodziewana wizytę, a ja zajmę jego dyżurkę, która jest ukryta w głębi oddziału. Tak też się stało. Mężczyzna na szczęście nie wrócił (a może chciał wrócić, ale nie trafił…).
Dyżur zakończyliśmy już bez niespodziewanych zdarzeń, jednak ta sytuacja na długo pozostało w pamięci.